sobota, 24 grudnia 2011

Sława i piosenki jako cywilny opłatek czyli Divy polskiej piosenki i pianiści od śpiewających fortepianów, część druga (i być może ostatnia)

Sława Przybylska - Klub Reaktywacja, Działdowo (15 XII 2011)


Chyba tylko w naszym kraju zdarzają się takie cuda, że na odcinku niespełna półtora setki kilometrów można się szybciej przemieścić pociągiem osobowym niźli expresem, a skoro osobowym to i znacznie tańśzym. W każdym bądź razie takie spostrzeżenie mnie naszło w trakcie sprawdzania połączeń na mocno pociągowy koniec tygodnia z powodu koncertu i zajęć w dwóch różbieżnych województwach niźli to, które nieustannie zamieszkuję

Pociąg osobowy był jeszcze o tyle dodatkowo lepszy, że pozwalał na małą rundkę po Działdowie przez które po-wielokroć przejeżdżałem ale wysiąść mi jeszcze nigdy nie było dane. To i wczesnym wieczorem w połowie grudnia nadzejszła ta wiekopomna chwila. Przy okazji chciałem coś zjeść bo jakoś wcześniej tego dnia nie było czasu na obiad ale nieopatrznie minąłem pizzernie przy dworcu myśląc że w centrum coś się znajdzie, jednak o dziwo nic gastronomicznego nie znalazłem, ponadto było jakoś tak ciemnawo trochę świateł świątecznych ale zdecydowany deficyt w działaniu latarń. Mimo to, a może i dzięki temu w zaułkach nie okraszonych zbędnym blaskiem, czy na chodnikach nie oślepionych światłami reklam, można było dostrzec jakiś ulotny urok, coś jak koncert jaki mnie czekał, a może to, jaka sztuka właśnie miała mnie czekać sprawiła, że łatwiej było znaleźć coś ulotnego na tych przyciemnionych późno-jesiennym mrokiem uliczkach, nie wiem...



Klub Reaktywacja mieści się w nieco odległej od rynku i dworca części Działdowa, w której centrum o dziwo było znacznie jaśniej niż środku miasta, choć gdy pokręciłem się trochę bo bocznych uliczkach krążacych wokół parterowych domków na pagórkowatym terenie znowu można było się zatopić w ciemności i ciszy.
Na miejscu byłem na tyle wcześnie by znaleźć jakieś sensowne miejsce w gąszczu porezerwowanych stoilików, zamówiłem drinka (ach czemuż nie ma takich cen krwawej mery w miastach w których częściej przebywam...) i wkrótce obsiądnięty przez panie w wieku emeryckim, spokojnie go sącząc oczekiwałem na występ. Sam klub wyglądał trochę jak czerwony pokój z serialu Twin Peeks, ale samo Działdowo jawiło mi się jako takie lekko senno mroczne tajeminicze miasteczko, że samo miejsce znakomicie się wkomponowywało w ten obraz

Pani Sławie jak zwykle towarzyszył mąż, Pan Jan Krzyżanowski ze swoim udziałem ze 'słowem wiążącym' w trakcie recitalu, oraz znany (a jakże musi być nawiązanie do tytułu) pianista, Pan Janusz Tylman. Pan Jan każdorazowo w przerwach zapowiadał kolejne utwory, czasami przeplatając je dłuższymi wspomnieniami i wypowiedziami.

Koncert rozpoczął się dwoma utworami którymi Pani Sława szczególnie lubi rozpoczynać występy i z pierwszego z nich autorstwa Bułata Okudżawy, wedle Pana Jana należy przede wszystkiem zapamiętać że 'i przyjaciół w mym domu i miłość w mym sercu zgromadzę', a kolejny to znany pacyfistyczny szlagier o braku kwiatów/dziewcząt/chłopców, które złożone w i na licznych mogiłach co to szczególnie w czasie wojen wyrastać potrafią. Szczególnie ta interpretacja zachwycała stopniowaniem napięcia, żalu i wyrzutu w głosie artystki. Następnie Pan Jan złożył życzenia (i był to jedyny świąteczny akcent gdyż spodziewałem się któregoś z nagrań jakie Pani Sława wydała kilka lat temu na płycie 'W noc betlejemską') ale jeśli w zamian za kolędy miała być Dziewczyna z Portofino to biorę w ciemno nawet w samą wigilię



W dalszej części przenieśliśmy się w klimaty bardziej słoneczne i południowe słuchając pieśni o zakochanej Maladzance niosącej wodę czy życiu paryskiej bohemy znanego z wykonania Szarla Aznawura, a następnie zanurzyliśmy się w biblijnych klimatach jako, że Pani Sława bardzo lubi czytać psalmy i jeden który sobie szczególnie upodobała (konkretnie 137), znalazła także w poetyckiej interpretacji Marii Konopnickiej, Janusz Tylman skomponował muzykę i oto mieliśmy okazję wysłuchać premierowego wykonania patetycznego i wsztrząsającego hymnu o jednym ze świętych miast. Potem znowu powrót do Okudżawy ze wspomnieniem pięknej i wciąż aktualnej modlitwy średniowiecznego poety i tak szerokim łukiem znaleźliśmy się w przedwojennym Kazimierzu, gdzie to Rebeka snuła swą tęskną pieśń o niespełnionej miłości do przyjeznego młodzieńca. Ten to znany szlagier to bodajże jedyny jaki wykonywały dwie absolutnie największe divy krajowej piosenki i o ile w interpretacji Ewy Demarczyk ta historia to iście porywisty dramat to w wersji Sławy jest bardziej tęskna i kontemplacyjna ale ta zaduma szybko się kończy w części drugiej historii o Rebece, która to wyprowadziwszy się z Kazimierza bałnsuje na dansingach, łamie serca i wampirzy po całej stolicy. Utwór ten będący kontynuacją losów młodej żydówki opiewanej przez wielu śpiewaków i śpiewaczki, Sława wynalazła pośród wielu mniej znanych dokonań szansonistów z okresu dwudziestolecia międzywojennego.

Roztańczona Rebeka zakończyła pierwszą część recitalu i Pani Sława oddaliła się ze sceny na której w antrakcie Pan Jan raczył nas różnymi opowieściami, dykteryjkami i dowcipami (szczególnie koazcki był ten o faktach tvn!)
Po krótkiej chwili ponownie pojawiła się główna bohaterka wieczoru w zmienionej kreacji wystylizowanej na okres szaleństw Rebeki, a wspomnieć muszę iż prócz iście teatralnej mimiki i gestykulacji w trakcie przedstawiania repertuaru Pani Sława zachwycała nas także niesamowicie wigorową choreografią, także Tina Turner normalnie może się spokojnie zapisywać na korepetycje!
Na początku drugiej części recitalu nadal pozostaliśmy w klimatach międzywojennych i pojawiło sie nawiązanie do znajomości ze wspominaną niedawno Panią Mirą Zimińską-Sygietyńśką i kower jednej z ulubionych śpiewaczek Pani Sławy - Édith Piaf, do której zresztą była już za młodu porównywana choćby przez jurrora jednego z konkursów w których brała udział - Jerzego Waldorffa



Przed kolejnym utworem Pan Jan pokusił się o bardzo osobiste wspomnienie z sylwestra 58/59 gdy to miał okazję usłyszeć w radio przedwojenne piosenki nagrane przez 'nową gwiazdę' polskiej piosenki na jej pierwszą płytę i jak to na niego wpłynęło że kilka lat później odprawiwszy uprzednio aktualną narzeczoną poślubił ją i szczęśliwie żyją razem do dziś. Piękne tango które potem usłyszeliśmy zaprezentowane było na specjalne życzenie gdyż od nagrania Pani Sława nie miała go w koncertowym repertuarze, i jeśli tak było rzeczywiście i kawałek został 'odkurzony' po ponad półwieczu to zabrzmiał tak że dużym wykroczeniem było nie grać go do tej pory.
Niestety pod koniec bezobrotowego tanga załączyła się jakaś klimatyzacja która prócz tego, że w miejscu gdzie siedziałem generowała spore buczenie to jeszcze jak zostało to zakomunikowane skutkowała zimnym nawiewem na artystkę śpiewającą na skleconej naprędce scenie co doprowadziło do wykonania nastęnego utworu (z kolejnym zawadiackim układem choreograficznym) bezpośrednio przed pierwszym rzędem stolików.
Koncert zbliżał się ku końcowi i w najlepszym momencie zabrzmiał bodaj najładnieszy fragment wieczoru
Na płycie Fenomen Sławy dokumentującej sesję naukową z okazji półwiecza kariery artystycznej bardzo wysmakowanie wypowiada się na temat tego wiersza i utworu Wojciech Siemion a warto zwrócić uwagę na to wspomnienie choćby ze względu, że jest to ostatni publiczny występ tego wybitnego aktora.



Oczywiście musiał się pojawić także utwór do wspólnej kooperacji wokalnej publiczności z artystką, więc już za chwilę wszystkie obecne działdowskie emerytki (a i nie tylko) rzewnie i śpiewnie dopominały się o wspominanie i drżenie serca ukochanej osoby a już na samo nomen omen - pożeganie, nie mogło oczywiście zabraknąć utworu o którym reżyser Wojciech Has powiedział że już sam nie wie, czy to piosenka wylansowała film czy film piosenkę ale tak czy siak najwżniejszy jest ostatni efekt. Emerytki tak się rozśpiewały, że mimo iż co i raz starałem się karcić je przenikliwym wzrokiem to po chwili znowu nie wyrabiały i śpiewały słowa szlagieru.

Mimo iż wbrew zamierzeniom autora piosenki nie dało się pociągów wstrzymać to miałem jeszcze chwilę po koncercie by się ustawić w kolejce po autografy i zamienić kilka słów z Panią Sławą i Panem Janem i co ciekawe o koncercie jaki się miał odbyć wcześniej tego roku, a konkretnie 22 maja w galerii Porczyńskich (i na który nawet miałem już bilety) a tuż przed został odwołany rzekomo z powodów zdrowotnych, to się dowiedzieli ode mnie pół roku po fakcie...

Na szczęście o kolejnym recitalu w Warszawie, konkretnie 18 marca w Teatrze Rampa, Pani Sława jest poinformowana, ma świadomość i sposobi się na występ i nawet takie wieści przekazała mi w trakcie rozmowy a co więcej jeszcze wcześniej w sam raz w moje urodziny po mszy w jednym ze stołecznych kościołów ma wystąpić wraz z kilkoma zaprzyjaźnionymi artystami na takim niezbyt formalnym koncercie to i może jak nie zaświętuję zbyt mocno się wybiorę zobaczyć i posłuchać

tymczasem reaktywacyjną obsadę w Działdowie wykonywali:

Sława Przybylska - śpiew
Jan Krzyżanowski - słowo wiążące
Janusz Tylman - pianino

a na program dwóch setów recitalu złożyły się następujące piosenki:

Pieśń gruzińska
Gdzie są kwiaty
Dziewczyna z Portofino
Malaquena
Cyganeria
Jeruzalem
Modlitwa Francois Villona
Rebeka
Rebeka tańczy tango
---
Taka mala
Kochankowie jednego dnia
Tango notturno
Co bez miłości wart jest świat
Mój kapitanie już wieczór
Wspomnij mnie
Pamiętasz była jesień


---

a póki co to weselmy się bo i czas na to odpowiedni, zatem zdrowych, ciepłych i rodzinnych świąt życzy (nie)zły Lama

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Divy polskiej piosenki i pianiści od śpiewających fortepianów, część pierwsza

Halina Kunicka - Bielańska Scena Kameralna Mazowieckiego Teatru Muzycznego im. Jana Kiepury, Warszawa (10 XII 2011)


Jakoś niedawno uświadomiłem sobie, że nigdy nie byłem na żadnym regularnym biletowanym koncercie z własną Mamą, to skoro akurat zbliżały się jej imieniny pomyślałem że taki występ byłby dla niej do przełknęcia bo niestety zdecydowana większość lubianej przeze mnie muzyki jej jakoś niespecjalnie się podoba. No ale Halinki Kunickiej to przeca słuchała za młodu, więc idziemy, tym bardziej że do nowego ratusza całkiem nie daleko.
Na miejscu okazało się, że cała sala zajęta a średnia wieku publiczności zdecydowanie najwyższa z wszystkich koncertów na jakich w życiu byłem! Może dlatego że na te koncerty w bielańskim ratuszu jest zniżka dla emerytów? nawet przez pomyłkę w kasie mi także sprzedano takowy, mimo że do emerytury to przy obecnych tendencjach bankowo nie dożyję, więc może to taka forma rekompensaty hehe

Jeśli chodzi o występ to nie miałem specjalnych oczekiwań bo właściwie nigdy wcześniej na tego typu recitale nie chodziłem więc chciałem się tylko nie wynudzić. Po sztuce muszę przyznać że mi się naprawdę podobało i byłem pod wrażeniem profesjonalizmu Pani Haliny. Widać nie ma to co stara szkoła, no i publika mimo że mocno wiekowa to także pozytywnie reagowała i w miarę trwania koncertu coraz bardziej się rozkręcała. W drugim rzędzie siedział nawet autor kilku wykonywanych tego wieczora piosenek czyli Wojciech Młynarski i od jednej z nich włąśnie zaczął się występ. A jeszcze wcześniej wyszedł Pan Czesław Majewski, a co on robi? otóż w tym wypadku szczęśliwie Czesław gra (i na wiele go stać, czemu był poświęcony nawet specjalnie jeden z utworów recitalu). Po wiązance przebojów usłyszeliśmy kilka bardziej 'zadumanych', wspomnienie z dokonań autorów z dwudziestolecia międzywojennego, a później jeszcze kilka piosenek które jak zapowiadała Pani Halina że śpiewa w nich o sobie. Nie zaśpiewała wprawdzie swego bodajże największego szlagieru o orkiestrach dętych ale zapowiedziała, że to następnym razem (oby tylko nie za dziesięć lat) ale i tak było fajno, Mama zadowolona i już ponoć z koleżanką się ma umawiać na jakiś kolejny recital w tym samym miejscu

Pani Halina zaśpiewała, a Pan Czesław zagrał następujące kawałki

Szczęście to być w drodze
Wiązanka szlagierów [Cyganka>Od nocy do nocy>Kasieńka>Ach, panie, panowie>Panienki z bardzo dobrych domów>
Gwiazda naszej miłości>Lato, lato, lato czeka>Czumbalalajka>orkiestry dęte fragment instrumantalny]
Uśmiechnij się do swoich smutnych myśli
Kiedy nie mam na siebie pomysłu
Uchroń mnie Panie
Co się stało
Przebyta droga
Graj Pan, Panie Czesiu
Ja śpiewam piosenki
Kryzys
Próba generalizacji
Niepokój do wynajęcia
Niby jest źle, a jednak fantastycznie
Co się nażyłam
To były piękne dni
Młodym być
--- przerwa na bis i wierszyk o hienie
Niech no tylko zakwitną jabłonie
Spotkamy się za dziesięć lat





poniedziałek, 12 grudnia 2011

Komeda inspiruje na Mazowszu, czyli o związkach dżezu z folklorem lub jak to mówią u nas, proste jest również zajebiste

Contemporary Noise Sextet + Maciej Tubis Trio, Matecznik Mazowsza, Karolin (18 IX 2011)



Dawno temu jakem jeszcze bardzo młodym był, to zwykle co wekend jeździłem z rodzicami do babci wukadką do Podkowy. Tam to zawykonywałem pierwsze kaskaderskie próby w ujeżdżaniu jednośladu potocznie zwanego rowerem, a jako że w tych wstępnych i niekoniecznie fortunnych wyczynach wolałem uniknąć wątpliwego aplauzu i komentarzy innych dzieciaków to zwykle zapuszczałem się na treningi w nieco bardziej odludne okolice Lasów Młochowskich. Nawierzchnia może i nieco trudniejsza ale za to zawsze można było czasami błądząc bez konkretnych koordynatów wyjechać na święto adwentystów w Podkowie, zjadz jechowych w Nadarzynie lub korowód mazowszanek w pełni ludowych wdziankach w Karolinie. O mieszczącej się tam siedzibie jednego z bardziej znanych zespołów ludowych wiedziałem że się tam znajduje i że mój wujek był od lat '60 szoferem Pani Miry. To co się potem przez te wszystkie lata tam działo jakoś umknęło mej uwadze, toteż udając się późnym latem na koncert CNS moc się zdziwiłem widząc nową i wielką aktualną siedzibę Państwowego Zespołu Ludowego Pieśni i Tańca im. Tadusza Sygietyńskiego "Mazowsze" w Otrębusach - Karolinie pod Warszawą, skrótowo nazywaną także Matecznikiem Mazowsza




W części koncertowej jako pierwsze zaprezentowało się Tubis Trio, kierowane przez młodego i zdolnego pianistę. W swoim występie oprócz włąsnych kompozycji wpletli też kilka szlagierów autorstwa inspiratora koncertu, a całość zakończyli świetną wersją ballady 'Nim wstanie dzień'
Niestety na skutek awarii nie zachowała mi się rejestracja występu więc dokładnej kolejności i zawartości nie jestem w stanie przytoczyć. W każdym bądź razie gdy będą w okolicy to warto posłuchać i zobaczyć to trio!


W przerwie odbył się wernisaż fotografii dżezowych Marka Karewicza, wraz z krótkim rodzajem konferencji z udziałem fotografa.

Drugi zespół jak sama nazwa stanowi, wystąpił w dwukrotnie większym składzie, narobił odpowiednio sporo hałasu, aż niemowlaki zaczęły kwilić i nawet ze sceny je próbowano uspokoić. Zgodnie z myślą przewodnią koncertu także dołączył do repertuaru kompozycję Komedy, ponoć najprostszą ale ja tam nie wiem, choć z tym że była zaje*ista trudno się nie zgodzić



Set zakończył się bodajże najfajniejszym kawałkiem z bodajże najlepszej tegorocznej krajowej płyty, choć zdecydowanie na światowym poziomie

Contemporary Noise Sextet - Norman's Mother (Matecznik Mazowsza, Karolin, 18 IX 2011)
link

całość występu CNS wyglądała jak niżej

intro
Morning Ballet
Mililion Faces
Is That Revolution Sad?
A Girl Killed Nicely
New Machine On The Dance Floor
Old Typewriter
Po katastrofie (Krzysztof Komeda)
--- prezentacja
Norman's Mother

czwartek, 8 grudnia 2011

zapałki, medykament i cośtam deszcz

Wczoraj został ujawniony promocyjny kawałek pilotujący przyszłroczną płytę i po raz pierwszy od kilkunastu lat (jeśli chodzi o ten zespół) wydaje się być naprawdę fajny, gdyż dotychczas mieli jakiś dziwny talent do wybierania na single piosenek, które na tle całości płyty nie prezentowały się zbyt znakomicie





Płyta 'The Something Rain' ma wyjść już w lutym a miesiąc później trasa, ciekawe czy przyjadą do Polski czy znowu trzeba będzie jechać za granicę?
na razie Berlin wygląda najbliżej

traklista i tajmingi wyglądają tak:

Chocolate 9:04
Show Me Everything 5:29
This Fire Of Autumn 4:17
A Night So Still 5:44
Slippin’ Shoes 4:32
Medicine 4:59
Frozen 5:43
Come Inside 7:40
Goodbye Joe 2:42

szczególnie interesująco zapowiada się dziewięciominutowy opener!
właściwie to już się nie mogę doczekać lutego, ale może wcześniej będzie jakiś wyciek...

Jest dobrze, bo jest z nami modrzew!

Mipasi - praCoVnia art club, Warszawa (1 XII 2011)
















Najlepsze koncerty to takie na które się idzie na totalnym spontanie nie spodziewając się tego co ma nastąpić i po sztuce wychodzi się, będąc w pełni zadowolonym z decyzji, a jeszcze jak do tego dochodzą efekty terapeutyczne to już pełen cymes! ino ważne by wcześniej o nich wiedzieć które to są i gdzie się akurat odbywają.

Tego dnia akurat moim podstawowym planem był koncert Contemporary Noise Sextet w kulturalnej kawiarni w pajacu, ino byłem moc niewyspany, musiałem siedzieć w robocie do późna a dodatkowo miałem strasznego kaca, więc na koniec dnia właściwie kompletnie mi się już nic nie chciało, może poza tym by jechać do domu i przyciąć komara. Dodatkowo okazało się że znajomy, który miał się wybrać na koncert do Pracovni nie dał rady pojechać więc ostatecznie argumenty, że na CNS byłem już w tym roku dwukrotnie, no i to zawsze łatwiej wracać z miejscówki oddalonej o 2 stacje metra od domu niż 3 razy dalej, przeważyły.
O samym koncercie miałem dosyć błędne pojęcie, bo o ile Gwidon mówił po ostatnim występie Wielbłądów, że mają grać w Pracovni w grudniu to raz, że miało to być o ile pomnę ósmego, a dwa to nie przypuszczałem, że w zupełnie innym składzie.
Z początku niewiele zapowiadało kompletnie inną stylistykę bo w czasie próby dźwięku zespół trenował znany z wielogarbnego repertuaru kawałek o narzekaniu, wprawdzie w niemal dwukrotnie większym składzie niż ostatnio i nieco innym instrumentarium ale to co nastąpiło później przerosło wszelkie moje wyobrażenia.

Ze względu na swój niewyględny stan i samopoczucie tego dnia, jak już zjawiłem się w Pracovni to z szybka przycupnąłem z flaszką ciechana w dogodnym miejscu i właściwie to czekałem by się jak najszybciej skończyło i bym mógł wracać do domu. Gwidon także nie był w najlepszej formie ino on akurat był dosyć przeziębiony i mówił, że gdyby nie koncert to nic by go z łóżka nie ruszyło ale nie chciał odwoływać występu więc musi być dobrze, a jeszcze znajomy co to miał a nie mógł się wybrać rzekł, że takie koncerty mają pewną moc uzdrawiającą i zaprawdę powiadam dobrze prawił.
Już z samego początku anonsowane było, że w mieście się mówi o Mipasi, ale to co teraz to jest mało, zobaczycie za parę lat, to zrobią większą karierę od Fila i tym podobnych. Sprawne, mocno eklektyczne granie (co widać choćby po setliście) z bardzo fajnymi konceptualnymi textami i etnicznym gruwem to jest coś czego nigdy dosyć! A do tego znakomita nazwa, co tu może nie pasować?

Niemal od samego początku gdy zaczęli grać to nóżka chodziła i tylko żałowałem, że występ odbywał się przed raczej siedzącą publiką (choć w większości całkiem nieźle reagującą) i niespecjalnie było miejsce na jakieś spontaniczne pląsy, które zdecydowanie by ubarwiły tę sztukę.
Fakt, że wychodząc z Pracovni byłem jak nowonarodzony bez uciążliwości doskwierających przez cały dzień i w pełni zadowolon że jednak się tu wybrałem, ale był modrzew, było dobrze i to mi pasi.
zdecydowanie!







obsadę wykonywali:

Gwidon Cybulski - wokal, gitara akustyczna, harmonijka, tam-tam, fjukawka
Marcin Bereza - gitara elekryczna
Łukasz Przesmycki - bass
Bartek Szemis - bębny
Krystian Strzelecki - różnorakie perkusjonalia
Mariusz Godzina - saxy

a gryplan wyglądał następująco:

czwartek, 24 listopada 2011

Polonia - Legia 2:1, czyli o graniu w piłeczkę ale i nie tylko

Świetliki - Hard Rock Cafe, Warszawa (20 IX 2011)


Wspominany ostatnio krakowski poeta jakieś dwa miesiące temu zjawił się razem ze swoim najbardziej znanym ansamblem w nieco większym mieście, w środkowym biegu tej samej rzeki nad którą zwykle przebywa. Nie bardzo tylko jestem w stanie zrozumieć jego miętę do hardrokkafe (w której w ostatnich latach już kilkukrotnie występował) bo to chyba najsłabsze miejsce w mieście i jedyny plus to, że mieści się bardzo blisko dworca (co też ponoć jest dobrze znajdywane przez artystę).

Na jego ostatnie występy w tym właśnie miejscu z czystej przekory nie udawałem się, jednak w pewnym momencie chęć zobaczenia Świetlików przerosła moją regularną niechęć do HRC a dodatkowo uświadomiwszy sobie, iż ostatnio na ich koncercie to ja byłem już jakieś półtora dekady temu (o ile dobrze pomnę było to w czasie promocji Cacy cacy, bodajże w Proximie) to jakoś trzeba było owo wieloletnie zaniechanie naprawić.
Jednak przekorne podejście do lokalu objawiał także poeta, a przynajmniej do aktualnej polityki odnośnie palenia (w tym jak i innych miejscach publicznych) oraz sponsora koncertu jakim była marka znanego napoju z nasion koli (ale akurat nie ta, której wg Filandii już nigdy nie będzie)
Pewnego rodzaju przekorą były także słowne improwizacje zespołu w czasie próby dźwięku, odnoszące się do kwestii które to miasto jest prawdziwsze oraz wspominania wyniku niedawnych stołecznych derbów, ale akurat to wspomnienie w imię odwiecznej
dychotomii nastroiło mnie do koncertu nadzwyczaj pozytywnie :)))

Zgodnie z zapowiedzią najpierw usłyszeliśmy całą pierwszą płytę, potem miały być wprawdzie same nowe numery, ale nowość owych numerów odnosiła się li tylko raczej do debiutu, bo zostały zagrane (z udziałem altówcistki) kawałki całkiem znane (z małym wyjątkiem) z późniejszych wydawnictw
Ciut zabawnie wprawdzie wyglądały zapowiedzi kolejnych utworów i preparacje do nich jako, że spis kolejności kawałków poeta miał skitrany na jednej z wielu kartek jakie wypełniały jego kieszenie i każdorazowo przed następną piosenką wyciągał wszystkie fiszki udając że szuka właściwej i odczytując co nas w najbliższych minutach czeka










i znowu na koncercie pojawił się Bryl, tym razem nawet na scenie, choć problemy z mono/stereo fonią wtyku do gitary znacznie osłabiły jego występ ale co tam grunt to improwizacja!




niestety mimo kilkukrotnego zapowiadania nowych kawałków nie było mojego ulubionego numeru o paleniu, a cały rozkład jazdy przedstawiał się następująco


Polonia - Legia 2:1
Parasolki
Zamknięcie kina 'Młoda Gwardia'
Przed wyborami
Tygrysia piosenka
Pogo
Opluty *
Casablanca
...ska
Falafel
Świerszcze
Upiór
Olifant
Tata mięso *
Wilgoć
M - morderstwo
Pobojowisko
W poniedziałek
Karol Kot
Nieprzysiadalność
Słonidarność
Pod wulkanem
Listopad
Niemal koniec świata
Freeeedom
Łabądzie
Filandia
Odciski
Duzia woda **
Korespondencja pośmiertna **
krótki kawałek dla Maćka Stępnia
79 **
Złe misie **


* razem z Pablopavo
** razem z Brylem

niedziela, 20 listopada 2011

jedno oko na Warszawę a drugie na Kraków i oba cziorne

Oczi Cziorne - CDQ/Rozrywki Trzy, Warszawa/Kraków (17/18 XI 2011)


Zbiegiem różnych wypadków pod koniec wekendu zostałem niemal psychofanem Ocziów Cziornych. Dwie sztuki w odstępie dwóch dni i ponad 300 kilometrów w prawie tych samych miejscach co pół roku temu z innym ansamblem (ale o tym może kiedyś później), no choć czemu by nie? tożto zdecydowanie najładniejszy zespół z całej GSA!


Przed warszawskim koncertem w ramach rozpoznania potencjalnej publiczności:
- Idziesz w czwartek na Oczi Cziorne do cedeku?
- No nie wiem, jak już to raczej na Armię, mają grać całą Legendę w Hydrozagadce
- No ale co to za Legenda bez Bryla?
- ojtam, ostatnio zdaje się czasami z nimi grywa to pewnie się pojawi przy takiej okazji

To i się pojawił, ino na widowni a nie na scenie i na dodatek po tej, ponoć mniej legendarnej, choć bardziej kontynentalnej stronie Wisły ;)


Co ciekawe mimo tego, że CDQ jest jedną z najmniejszych sensownych koncertowni w mieście to niestety publika za bardzo się nie spisała (co by nie rzec, że był to jeden z najmniej zapełnionych koncertów w tym miejscu jakie widziałem), za to zdecydowanie bardziej dokazywała i dopingowała kapelę niż w jeszcze mniejszych i nabitych do granic wytrzymałości krakowskich 3 rozrywkach. Wprawdzie za okoliczność łągodzącą można uznać, że w Warszawie tak na oko co najmniej połowę widowni stanowili bliżsi i dalsi znajomi zespołu (może to wynika z faktu że to jednak bliżej Trypolisu) i Oczi były jedyną atrakcją w programie, natomiast w Krakowie główną gwiazdą była Ryśka Parasol w trakcie swojej akustycznej trasy.
Co dodatkowo bulwersujące na rekację krakowskiej publiki nie wpłynął jakoś specjalnie nawet gościnny udział poważanego miejscowego poety udzialejącego się też w rozlicznych projektach dźwiękowych i znanego także z występów z dziewczynami w przeszłości.
No ale może za dużo psychofanów Ryśki tam teda było, lub poeta zbyt prosty tekst miauuu.
Grunt, że znalazł się transport i kapela wogóle się tam zjawiła (po drodze do Warszawy zepsuł się samochód i dojazd zespołu do Krakowa był poważnie zagrożony!)

Program występów był całkiem podobny, to znaczy tak dedukuję, bo niestety w Krakowie wraz z miejscową ekipą zrobilim sobie nieco przedłużonego biforka w przyjemnej spelunce na Podgórzu, co skutkowało tym, że gdy pojawiliśmy się na miejscu to dziewczyny były już na scenie i właśnie startowały z Kryminałem, to jako że był to czwarty numer w Warszawie a dalej porządek był taki sam (minus najnowszy kawałek Cień dymu którego zabrakło? w Krakowie) stąd moja koncepcja.
Próbowałem ją po występie potwierdzić u Jowity, ale dostałem ino ochrzan, iż to taki afront spóźnić się na koncert Ocziów, że mea culpa i już wolałem nie drążyć tematu ;)

---
edycja pokoncertowa jaką uzyskałem od Jowity

Cień dymu jednak zabrzmiał a co więcej nawet rozpoczął koncert w Krakowie
"bo to fajna piosenka na poczatek, na "rozkretke", i faktycznie dobrze wypadła w tym miejscu, duzo lepiej niz w W-wie. Zaluj ze nie slyszales"

ha, no to żałuję
---









Na wspominanego przez Maję w kontekscie natężenia szczekania małych psowatych, (a w drugiej odsłonie nawet występującego w czasie sierściuchowego kawałka) poważanego krakowskiego poetę natknąłem się po wyjściu z lokalu gdy akurat ucinał sobie pogawędkę z bębniarzem Ocziów i zaprawdę powiadam, że mimo czasami okazywanej publicznie niechęci do mojego ulubionego miasta to jest bardzo miły i uprzejmy człowiek ale na ten temat więcej może następnym razem




obsadę wykonywali:

Jowita Cieślikiewicz – kurcwajl klawisz
Anna Miądowicz – flet, wokal
Maja Kisielińska – wokal
Ewa Hronowska* - wokal
Maciej Jeleniewski* – bas
Michał Gos – perkusja

* dla Ewy i Maćka warszawski koncert był bardzo udanym debiutem w składzie zespołu!


rozkład jazdy z CDQ (dzięki Anka!) i wejściówki z obu lokalizacji wyglądały tak (co ciekawe mimo, że na awersie krakowskiego stoi bilet, to na bisajdzie ręcznie napisano że to Płatne zaproszenie 13)

poniedziałek, 14 listopada 2011

tyle wielbłądów na Ursynowie, że aż się blusy pomieszały

Wielbłądy - UrsynOFF, Warszawa (10 XI 2011)


Gwidon Cybulski, szczęśliwy od ponad tygodnia ojciec (gratulujemy!) to człowiek orkiestra działąjacy w tylu konstelacjach, że aż trudno je wszystkie w miarę składnie wymienić, choć zdecydowanie należy wspomnieć o Gadającej Tykwie i ich kultowym przeboju Maliny do odsłuchu choćby tu

www.myspace.com/gadajacatykwa

tym bardziej, iż Tykwa wreszcie doczekała się płyty cd, i to w digipaku! bardzo fajnie wydanej, no po prostu cymes! warto kupić

www.cmrecords.eu

Jednak dziś o innym, nieco bardziej wielogarbnym wcieleniu Gwidona, czyli Wielbłądach - bodaj najznakomitszym przedstawicielu pustynnego blusa w stolicy i okolicach, który ujawnił się w małym, osiedlowym klubie na drugim końcu miasta.
Ze względu na narodziny chwila była szczególna, choć Gwidon co zrozumiałe nieco zmęczony i niewyspany, co zaowocowało małą pomyłką w zapowiedziach blusów ale bardzo szybko skorygowaną. Publiczność momentami może trochę zbytnio się rozgadywała ale pustynne granie chłodnym wieczorem nieco wysuszało gardła i rozwiązywało języki. Szkoda tylko że wszystko trwało tak krótko ale już niedługo, za kilka tygodni i szczęśliwie po bliższej stronie miasta ponownie pojawią się parogarbne osobniki, oby na dłużej!

pozdrowienia dla dźwiękowca i ekipy z UrsynOFFa!






gryplan i obsada:

Blues nr 1
Dylemat Blues
Demon Blues
Kurczakowy Mesjasz
Byś narodził się
Droga
~O narzekaniu

Gwidon Cybulski - śpiew, tykwa, gitara
Kuba Pogorzelski - gita
Sebastian Wielądek - instrumenty dęte
Rufus - didgeridoo


więcej o zespole na stronie

http://wielblady.art.pl/

piątek, 11 listopada 2011

Hej kto żyw, ten na Basy

R.U.T.A. - Басовішча, Gródek, (22 VII 2011)


Co roku jak to zwykle w ostatnich latach przedstawiciele różnych skrajnych subkultur i światopoglądów zorganizowali sobie bojowe manewry na mieście, do których przynajmniej jeśli chodzi o antyfaszystów/lewaków (w zależności od punktu widzenia) mobilizacja trwała od czasu jakiegoś i była już anonsowana latem daleko od miejsc manwerów...

Z gruntu rzeczy przed faktem sprawa wyglądała bardzo odpowiednio, bo gdzieżby najlepiej mogły zabrzmieć pieśni buntu jak nie podczas festiwalu kultury białoruskiej, która aby mogła istnieć niezależnie to forma buntu pozostała jej jako jedna z niewielu bodaj najbardziej odpowiednich i wiarygodnych uwzględniając to co się dzieje w polityce za naszą wschodnią granicą
Dodatkowym atutem było rozszerzenie standartowego programu o projekt 'Ruta na uschod' czyli właczenie do repertuaru także pieśni buntu zza wschodniej granicy a i poszerzenie składu wykonawczego o białoruską wokalistkę Nastę Niakrasawą. Znakomity był to pomysł i zaprezentowane nowe utwory bardzo mi się spodobały (no może dlatego że były nowe, a płytę już miałem wystarczająco mocno 'przerobioną'), do tego jeszcze na koniec seta i na bisy poleciały kowery Moskwy czy opracowania nieco extremistycznych textów z kręgów krajowej poezji

Generalnie bajka, choć jakby wykonawcy ograniczyli ciut nawoływania i propagandę ze sceny to byłoby pewnie jeszcze lepiej, bo same kawałki miały wystarczająco dużo mocy by sobie poradziły bez dodatkowego komentowania ;)










cały gryplan z występu Ruty na Basach przedstawiał się nastęująco:


intro/Lament chłopski (Spięty z taśmy)
intro Guma/Jak to dawni dobrze beło
Szubieniczka stoi
Nie boję się pana
Gore!
Na przystawcę
Pieśń o Jakubie Szeli
Ksiydza z kazalnicy zrucić
intro Nika/Będą panowie sami łąki kosić/~antifa propaganda 11 XI
Shit And Show [Post Regiment]
Z batogami na panów
Zabij nam, panie, jałowicę
Związali mnie w powróz
Orałbym ja wami
Hej wielebny bracie
Pieśń robotników leśnych Warmii
intro Nasta i Robal/Biedna hałota [R.U.T.A. na Wschód]
Sadoma panie bratie, sadoma [R.U.T.A. na Wschód]
Szare wilki [R.U.T.A. na Wschód]
Precz!
Chodzę i pytam [Rafał Wojaczek]
Pasterz [Zygzak + Dezerter]
--- prezentacja
Powietrza [Moskwa]
Stań i walcz [Moskwa]

środa, 9 listopada 2011

Pola, Politechnika, Poznań

Apolonia Nowak & Swoją drogą trio - Politechnika, Poznań (28 VIII 2011)


3 razy Po i ani razu o polityce ;)

Na koncert Pani Apolonii Nowak czyhałem od ładnych kilku lat, cały feler polegał tylko na tym, iż zwykle dowiadywałem się o jej występach już post factum, nadejszła jednak ta wiekopomna chwila gdy wreszcie udało mi się uzyskać informację zawczasu



Całość programu wyglądała lekko egzotycznie (ale tylko lekko), jednak w tym roku miałem już trening w dziedzinie quazi-cepeliowatych wesel w wykonaniu ludowym, więc mogłem przyjąć to ze sporym luzem. Niestety dostępna przed sztuką rozpiska godzinowa była bardzo niedokładna, więc prewencyjnie wolałem być na sam początek. Już na miejscu okazało się, że najbardziej mnie interesujący punkt programu będzie miał miejsce dopiero około/po 22. Pojawiło się dzięki temu kilka nadprogramowych godzin na mały patrol po Ratajach i nad brzegiem Warty, tudzież obejrzenie części wcześniejszych występów, korowodu weselnego zmierzającego do pobliskiego kościoła a nawet na nieco hardkorowe doznania związane z konsumpcją kiełbaski z grilla dostępnej w rozstawionym na czas występów nieopodal budynku Politechniki lotnym barze


Miejsce występu wyglądało nieco egoztycznie (ale także tylko nieco), otóż scena na której prezentowały się kolejne zespoły i kapele rozstawiona była tuż przed bardzo nowocześnie wyglądającym budynkiem Politechniki i niespecjalnie pasowała na takie wydarzenie no ale może to jakiś trick na łączenie tradycji z nowoczesnością ;)

Zgodnie z nowopoznanym rozkładem, koncert rozpoczął się nieco po 22 i co ciekawe na dosyć sporej przestrzeni pomiędzy sceną a ławkami/krzesełkami dla publiczności mimo tak późnej pory spokojnie bawiły się i gaworzyły dzieciaki w wieku tak na oko < 4 lat, które nawet czasami nieźle dokazywały ale Robert Lipka świetnie sobie dawał radę z konferansjerką i zagadywaniem najmłodszej publiczności



Po zakończeniu występu publika oczywiście domagała się bisów, a szczególnie pod tym względem wybijała się grupa miejscowych studentów twardo optujących za wykonaniem ostatniego utworu ze wspołnej płyty Pani Apolonii i Swoją drogą trio. Niestety tym razem trio było ino w kwartecie i zabrakło lirnika, więc finalnie usłyszelim inny szlagier



program koncertu przedstawiał się następująco:

Mazurek [instrumental]
Rośnie w polu żytko
Dopsierum tu przysła
Moja mamo jadą goście
huculski [instrumental]
Cerwonem zasiała
Chto chce
A kedy ja wyjde
Kto sie zani [instrumental]
Stara baba
---
Jekem jechał ja przez zieś

ale determinacja była wielka i fragmenty kukawki można było nieco później także usłyszeć ;)

poniedziałek, 7 listopada 2011

Tell Me It's a Bad Dream

Przełom października i listopada to taki okres gdy wspomina się te osoby które na zawsze już pozostaną tylko w naszych wspomnieniach, swoich dokonaniach i pamiątkach po sobie pozostawionych.

To i mimo że zamysł na bloga był z natury rzeczy gupi, a i tematyka poruszana niewykluczone że i także, to przecież zawsze mogą zawystąpić wyjątki, takie jak chiciażby ten.




Pod koniec lipca dopadła mnie znienacka smutna wiadomość o nagłym odejściu człowieka, którego bardzo szanowałem i podziwiałem za to co robił i za to z jakim rozmachem do swoich działań podchodził, człowieka bardzo otwartego i pomocnego a do tego bezpośredniego i szczerego, świetnego kompana do osuszania kolejnych szklanek i butelek przy barze czy w innym dowolnie wybranym miejscu.

Po raz pierwszy z Arturem zetknąłem się około 5 lat temu, widząc ogromne ilości koncertów Leonarda Cohena jakie aplołdował na dajma czyli bodaj najbardziej popularny i eklektyczny tracker z nagraniami koncertowymi dostępnymi za friko w internecie. Z dzieciństwa pamiętałem zapowiedzi i relację (bodajże w kurierze tv) jego występu z Sali Kongresowej w 1985 roku więc któregoś dnia zagaiłem Artura czy nie ma przypadkiem butlega z tej sztuki i dzięki temu mogłem się zapoznać z krajowymi występami i Cohena i Dylana jakie miały miejsce na przestrzeni ~ostatniego ćwierćwiecza


W tak zwanym realu spotkaliśmy się pierwszy raz przed koncertem Anjani Thomas w Warszawie w 2007 (ona to wspomagała Leonarda także w pamiętnym koncercie w stołecznym pajacu w 1985), której tym razem towarzyszył Cohen z krótkim gościnnym udziałem i jakowymś chórkiem. Artur wówczas prosił mnie o pożyczenie mikrofonów gdyż miał jakiś problem ze swoimi, wysłał do naprawy i jeszcze nie przyszły lub coś w tym rodzaju. Koncert odbywał się w studio radiowym o dość wczesnej porze, a ja niestety tego dnia pracowałem więc tylko na jakieś poł godzinki mogłem się wyrwać na krótkie spotkanie. Pamiętał że miał sporą torbę wypełnioną różnymi gadżetami: jakiś album, nagrania audio i video z własnoręcznie spreparowanymi okładkami, płyty i inne cuda jakie przygotował, które zamierzał przekazać Cohenowi z okazji jego wizyty, co też uczynił i widać poniżej





Po raz ostatni widzieliśmy się latem zeszłego roku, gdy przyjechałem do Wrocławia na koncert Majka Pattona z projektem Mondo Cane. To był dosyć hardkorowy wyjazd uwzględniając niemal tropikalną pogodę, nabite do granic wytrzymałości pociągi, ilość spożytego alkoholu, i inne atrakcje przed, po i koncertowe. Artur opowiadał wówczas sporo o tym, że znalazł jakiegoś wybitnego kolekcjonera gdzieś bodajże w Niemczech i bywały takie tygodnie gdy do piątku pracował, potem wsiadał w samolot do Frankfurtu, leciał na weekend do człowieka i przegrywał z jego szpul, DAT'ów i innych nośników zgromadzone unikaty, poza tym odkupił (lub miał zamiar) od jakiegoś (bodajże) Kanadyjczyka prawa do internetowej domeny z koncertami Cohena i miał się zająć jej reorganizacją (a i profesjonalizacją znając jego zapał i podjeście).
Niestety nie mógł wówczas iść na koncert odbywający się na Wyspie Słodowej, ale przekazał mi kilka cennych wskazówek rozpoznawczych co do miejsca.


Kilka razy prosiliśmy się nawzajem o różne taperskie przysługi i warto wspomnieć choćby o jednej i efektach jakie przyniosła, które dla niektórych kolekcjonerów mogą mieć jakieś tam znaczenie. Jesienią 2007, gdy Made in Poland grało pierwszą trasę (no może określenie trochę na wyrost ale zawsze coś) po reaktywacji, poprosiłem Artura o nagranie wrocławskiego koncertu, bodajże otwierającego tę trasę. Spisał się znakomicie choć jak potem wspominał, wcześniej miał jakąś imprezę firmową i na sztukę dotarł w stanie lekkiej niedyspozycji co skutkowało tym, że gdzieś w połowie koncertu zasnął na krzesełku, jednak jak mówił przynajmniej była pewność że się nie kręcił i mikrofony były skierowane gdzie należy. I zaprawdę powiadam prawdę rzekał!

Dzień czy dwa dni później gdy MiP grało w stołecznym No Mercy i przed koncertem rozmawiałem z basistą zespołu - PP wręczając mu nagranie odbyliśmy mniej więcej taką rozmowę: (wcześniej już się kontaktowaliśmy i coś mu wysyłałem z posiadanych archiwalnych nagrań)
- o i jesze płyta z waszym koncertem z Wrocławia
- a z którego roku?
- no z wczoraj (lub przedwczoraj, już nie pomnę rozpiski)
- aha, ok, {ciekawa mina} dzięki!

Niedługo potem w czasie świąt, będąc w rodzinych stronach Artur wspominał o tych koncertach w rozmowie ze swoim znajomym W, który kiedyś prowadził sklep muzyczny w podkrakowskim mieście ale także nagrywał różne występy i zakupiwszy pod koniec 1984 zestaw mikrofonów Grundiga chciał go przetestować podczas jakiegoś występu. Ów znajomy raczej lubował się w muzyce jazzowej lecz ze względu, że takiego koncertu akurat w mieście nie organizowano, udał się 5 grudnia do klubu 'Pod przewiązką' gdzie zarejestrował historyczny premierowy występ legendy polskiej nowej fali w rodzinnym mieście. Wkrótce po tym zapomniał o tym wydarzeniu i tak taśma sobie leżała ponad dwie dekady...


Pośród osób trudniących/pasjonujących się nagrywaniem/słuchaniem koncertów czasami można spotkać się z dzwiną atencją co do nagrań sałndbordowych, czyli z konsoli/stołu mixerskiego. W zależności od warunków dźwiękowych koncertowni taka wersja może być lepsza lub gorsza (choć zdecydowanie bardziej słychać muzyków niż cokolwiek z reakcji publiczności).
Artur jednak uważał, że butlegi z konsoli to pewnego rodzaju profanacja i jeśli nagranie koncertowe jest 'za suche' to traci swe wszelkie walory, poza tym niekoniecznie trzeba zwracać uwagę na t.zw. taping policy danego artysty (bo ci często mają z deka wybujałe ego, jak choćby wieloletni przypadek Dylana) tylko udać się na miejsce, zrobić swoje a potem ewentualnie martwić o konsekwencje i muszę przyznać, że jest to podejście, które zwykle sam stosuję więc zdecydowanie mi bliskie.


Latem tego roku myślałem by ponownie wybrać się do Wrocławia na nowohoryzontalny festiwal, gdzie tym razem jedną z atrakcji był koncert Nicka Cave'a w swoim grindermanowym wcieleniu, finalnie jednak nie pojechałem i dziś bardzo żałuję, bo moglibyśmy podziałać wspólnie a do tego zapewnie i wychylić kilka browarków


Raptem kilka tygodni później dostałem mejla z odnośnikiem do strony
http://leonardcohenforum.com/viewtopic.php?f=3&t=28405&hilit=artur&sid=caa6c964adac39c5a7ac1b0df73f9f1a

Niestety ze względu na spóźnienia pociągów nie udało mi się pożegnać Artura podczas przygotowanej uroczystości i dotarłem do Bochnii z parogodzinnym opóźnieniem nieco po jej zakończeniu ale cóż znaczą te godziny wobec wieczności?





i niechajże finalnym akordem tego wspomnienia będzie zdjęcie z arturowego profilu na dajmie, sam nie ująłbym tego lepiej...


wtorek, 14 czerwca 2011